Przy okazji listy 60 inspirujących miejsc na mapie świata, w których zakochały się Podróżniczki, krótkie wspomnienie z Portugalii, opisujące między innymi miasteczko Óbidos, w którym zakochałam się ja.
Znajdziecie tu także opis Nazaré, które również znalazło się na liście miejsc chwytających za serce.
Na początek mapka opisywanych miejsc wraz z zaznaczoną Lizboną (Lizbony nie opisuję, ale zaznaczyłam dla odniesienia)
Nazaré
Óbidos
Peniche
Wyspa Berlenga
Lizbona
Nie lubię dużych miast. Po trzech dniach pobytu w Lizbonie spakowałam plecak, śpiwór i namiot, i znalazłam dworzec autobusowy. Pierwszym celem był półwysep Peniche, mały klifowy skrawek lądu połączony z kontynentem wąskim przesmykiem. Na tym przesmyku zlokalizowany jest camping i wygląda to jak jedna wielka wydma pomiędzy dwiema plażami.
***
Peniche
Plażą docieram do murów okalających miasteczko Peniche. Za bramą zaczyna się półwysep i jego klify we wszystkich możliwych wzorach i odcieniach. Żeby jeszcze bardziej urozmaicić krajobraz za każdym kolejnym zakrętem można spotkać kolejnego wędkarza. Wędkarz na kamienistym żlebie, wędkarz na naturalnym balkoniku na klifie, wędkarz na sztucznym balkoniku, wędkarz na skale wystającej z oceanu.
Kolory skał we wszystkich odcieniach brązu, beżu i szarości, a poniżej turkusowe fale oceanu rozbijające się o podwodne skały. Klify gładkie i postrzępione, mini fiordy, łagodnie opadające oraz pionowe, jednolite ściany, a także pojedyncze powymywane głazy. Do tego malowniczo tu i ówdzie przycupnięte mewy i w oddali za mgłą majacząca wyspa Berlenga. A to wszystko tylko kilka metrów od asfaltowej drogi i zabudowań.
Długi spacer kończy się na Forcie, jakich pełno na portugalskim wybrzeżu, w którym właśnie szykowali się do kręcenia filmu. Obok Fortu jest port, w którym wykupiłam rejs na wyspę Berlenga następnego dnia. Obok portu i w okolicznych uliczkach roi się od restauracyjek rybnych z wystawami zapełnionymi świeżymi rybami. Wybieram miejsce z widokiem na port powoli zanurzający się w wieczornym zmierzchu.
Najpopularniejszymi (i najtańszymi) rybami są sardynki z grilla. Co dziwne, podają mi je z czerwonym(!) winem, tak jak i skonsternowanym Amerykankom przy stole obok. Małe rybki mają oczywiście niewiele jadalnych elementów na sobie, a w dodatku nie są pozbawione elementów niejadalnych, czyli nie są wypatroszone. Uważnie omijanie ości i gorzkiego farszu zużywa więcej kalorii niż dostarcza ich posiłek. Ale uroczy klimat portu w małej mieścinie z kołującymi na wieczornym niebie mewami wynagradza te drobne niedogodności.
***
Wyspa Berlenga
Następnego dnia pobudka skoro świt. Z półprzymkniętymi oczami pakuję moje obozowisko i żwawym marszem po godzinie docieram do portu. Bagaż zostawiam po drodze u sympatycznych panów na dworcu autobusowym. Chwila oczekiwania i po kolejnej godzinie unoszenia się na ogromnych, acz łagodnych falach w lodowatym wietrze docieramy wraz z współpasażerami stateczku do zacisznego portu ukrytego wśród malowniczych skał w wąskiej zatoczce zakończonej malutką plażą.
Wyspa Berlenga leży 12 km od lądu i jest wysoką pustą skałą z wysokimi, stromymi brzegami podziurawionym morskimi jaskiniami. Jest to rezerwat dzikiego ptactwa i do niedawna była zamieszkana tylko przez mnichów, latarnika, biologów i … ptaki oczywiście.
W południowo-wschodniej części wyspy znajduje się XVII-wieczny Forte São João Baptista. W przewodniku czytam, że niejednokrotnie odpierał on ataki piratów i obcych armii. Rozglądając się po wyspie usilnie się zastanawiam, co oni tu chcieli zdobyć???? Mewy???? No ale może w którejś z jaskiń ukryty jest jakiś skarb?
Szlak z portu prowadzi w górę na skały okalające z trzech stron mini plażę i dalej w głąb wyspy obok latarni morskiej. Mijane mewy nic sobie nie robią z obecności turystów, a wręcz odnoszę wrażenie, że niektóre obserwują z zainteresowaniem „kolejne egzemplarze” przewijające się ścieżkami. Nie omieszkają też komentować czegoś między sobą, tak, że cała wyspa rozbrzmiewa jednym głośnym „daajjj, daajjj…”.
Strome zejście wśród agaw prowadzi do malowniczej zatoki, w której znajduje się fort połączony z lądem tylko wąskim przesmykiem skalnym. Płycizny zatoki mienią się wszelkimi kolorami: brązy, żółcie, czerwnienie skał, zielenie i turkusy wody. Z bliska widać całe ławice dość dużych ryb. Zdecydowanie jest co łowić!
Dostrzegam ludzi pływających wokół fortu kajakami. Natychmiast postanawiam zdobyć taki kajak! Wracam do portu, gdzie okazuje się, że właśnie zaczęła się sjesta i potrwa jeszcze z 1,5 godziny. Sjesta dla Południowców rzecz święta, dla Polaka niepojęta – mnóstwo turystów, wielu potencjalnych klientów, którzy przecież zaraz z wyspy odpłyną i już nie wrócą. Wypożyczanie kajaków nie jest też pracą niezwykle wyczerpującą. Co więcej, akurat tego dnia nie było upału, bo po niebie szwędały się delikatne, postrzępione obłoczki.
Ale sjesta jest sjesta i boleśnie to odczułam. Leżałam na plaży i siedziałam nad plażą, po raz tysieczny fotografowałam mewy i obserowowałam portowe życie i grillowanie sardynek. Aż się doczekałam.
Kajak był tak stabilny i zwrotny, że wszelkie moje obawy o sprzęt fotograficzny szybko się rozwiały. Wyspa podziwiana od wody z bliskiej odległości sprawia ogromne wrażenie. Mostki skalne i jaskinie, soczyste kolory, południowa, skąpa roślinność, krystaliczna woda dookoła i twierdza w całej jej obronnej potędze. Huk fal w jaskiniach nieco przerażał, kołysanie było bardziej odczuwalne, skały zdawały się zbliżać jakoś niebezpiecznie…
Niestety przeciągająca się sjesta odebrała mi przyjemność spokojnego delektowania się widokami. Lada moment odpływał mój statek z powrotem do Peniche.
Óbidos
Prosto ze statku pobiegłam na dworzec autobusowy i złapałam autobus do Óbidos.
Miasteczko to leży kilkanaście kilometrów w głąb lądu i jak czytamy w przewodniku było darem ślubnym króla Dionizego dla Izabeli Aragońskiej. Ach – cóż za przepiękny prezent!
Óbidos leży na wzgórzu. Podłużne skupisko białych domków i wąskich malowniczych uliczek otoczone jest potężnymi murami, po których można chodzić podziwiając miasto z góry. Zamek mieści teraz luksusowy hotel, obok zamku miejsce festynów i uroczaj kafejka… ale po kolei.
Przeszłam przez bogato zdobioną bramę. Po obu stronach znajdują się schodki prowadzące na mury. Nie bacząc na to, że jestem objuczona jak wielbłąd (na plecach duży plecak, z przodu fotograficzny) wspięłam się na umocnienia podziwiając miasteczko łapiące ostatnie promienie zachodzącego słońca. Uliczki leżą na różnych poziomach, tak że z jednych uliczek podziwiamy dachy innych domów, kwitnące ponad domami krzewy. Miła kawiarnia oferuje miejsca na murkach wyłożonych poduszkami, tak, że goście sącząc wino siedzą ponad miastem. Nie ma zbyt wielu turystów. Właściwie na ulicach jest pusto i spokojnie. Tak jak lubię.
Odnajduję mały pensjonat i jakimś cudem dogaduję się z dyżurującym właśnie chłopakiem, który mówił tylko po portugalsku. Powiedział, że koniecznie trzeba iść na spacer po murach nocą, gdy miasteczko jest oświetlone. Co też uczyniłam.
Natrafiłam na kawiarenkę za murami, w jakiś magiczny sposób przesiąkniętą romantyzmem. Umiejscowiona pomiędzy oświetlonym zamkiem, murem z basztą i widokiem na przestrzeń doliny skrytej mrokiem. Z rzadka rozstawione stoliki z lampionami pośród niskich południowych drzewek, między którymi rozpięty jest biały brezent, tworząc ulotne sklepienie. Między stolikami czerwone chodniczki, na krzesłach kolorowe pledy i muzyka… Tęskna portugalska melodia dopełniała czaru.
Poranek zaczęłam od kolejnej przechadzki po murach. Po Óbidos można spacerować długo. Ponad i pośród domków, sklepików, restauracyjek, zdobionych gzymsów, bram, starych latarenek, ale też ogrodów, kwitnących krzewów, owocujących drzewek cytrynowych. Białe ściany, kolorowe zdobienia i kwiaty, a ponad tym wszystkim głęboki i soczysty błękit nieba.
A jak się komuś to znudzi, to za murami ciągnie się skalna ścieżka z widokiem na równinę w dole i na sarny (czy też coś sarnopodobnego) tuż poniżej ścieżki w południowym zagajniku. Jak w bajce. Aż miałam ochotę tam zostać na dłużej.
Jednak mój plan zakładał pożegnanie się z bajką o 16 kiedy to odjeżdżał autobus do kolejnego portowego miasteczka – Nazaré.
Nazaré
Ta dawna wioska rybacka, a obecnie rybacko-wczasowe miasteczko to sieć wąskich uliczek biegnących w dół do oceanu. Z jednej strony szeroką plażę zamyka 100-metrowa skała, na której ulokowana jest górna część miasta – Sítio. Po skale wspina się kolejka „jak na Gubałówkę”. Z drugiej strony plażę zamyka port rybacko-jachtowy. Kolory kutrów i starych łódek, podsycane ciepłymi promieniami chylącego się ku zachodowi słońca cieszą oczy.
Łodzie wypływają na wieczorny połów. Samochody zjeżdżają się na parking wzdłuż plaży w oczekiwaniu na zachód słońca. Rybacy i ich żony zbierają ze specjalnie wyznaczonego na plaży miejsca do suszenia ryb ramy z rozpostartymi siatkami, do których przyczepione są dziwnie wyglądające, rozpłaszczone ryby bez skóry, ale z głowami i wybałuszonymi oczami. Plaża pustoszeje, jeszcze tylko mewy przysiadają tu i ówdzie.
Następnego dnia wspinam się do górnej części miasta. Plaża z góry wygląda jak widziana z samolotu. Kolorowe ludziki, rzędy małych namiotów do ochrony przed słońcem i bliżej klifu porozrzucane pojedyncze czarne głazy w turkusowej wodzie – wszystko niemal pode mną. Całe miasto widać jak na dłoni. Oczywiście korci mnie, żeby sprawdzić co jest po drugiej stronie skały. Mijam miasteczko, las sosnowy, wysokie trzcinowe zarośla, potem mniejsze, zjadane przez ślimaki i wychodzę na ogromną, całkiem pustą, przepiękną plażę.
Na kilku hektarach widocznego piachu dostrzegam może 5 osób, w tym dwoje wędkarzy. Nie wiem, gdzie się rozłożyć, gdyż wszędzie dookoła wydaje się lepiej, bo pusto, bo gładko, bo jeszcze beze mnie. Nie mogę się nacieszyć tą przestrzenią.
Odpoczywam chwilę, ale już mnie ciągnie pod skały, na szczycie których ulokowana jest latarnia morska. Porowate, jakby wulkaniczne głazy obrośnięte są w dolnej części jakimiś skorupiakami. Po dłuższych poszukiwaniach odnajduję drogę na górę – stromą ścieżkę zakończoną drewnianą drabiną. Wyłaniam się tuż przy latarni morskiej ulokowanej na samym czubku ponad falami rozbijającymi się daleko w dole.
Mój plan zakłada jeszcze obiad w stylu portugalskim, czyli własnoręcznie ugrillowane ryby. Poszukiwanie sklepu rybnego w sieci wąskich uliczek okazuje się nie być łatwym zadaniem, ale w końcu udało mi się „złowić” kilka sardynek i przywłaszczając sobie na chwilę porzucony na campingu grill, przyrządzam obiadek. Tym razem wypatroszony.
0 komentarzy